Poczatek mojej finansowej edukacji, wpływającej na możliwośc zakupu konia.
Jedziemy ! :)
Jedziemy ! :)
1. Truskawki, co roku od dziecka.
Czasami także jabłka, czereśnie, śliwki, porzeczki, inne owoce, warzywa, ziemniaki itp.
Od dzieciństwa pomagałam co roku na plantacji i w sadzie. Zazwyczaj słońce paliło, kolana piekły z bólu, plecy odmawiały posłuszeństwa. Ale miała być za to drobniutka opłata od łubianki czy wiadereczka. Pierwsza szansa na zarobienie własnego grosza dla kilkulatki.
Od dzieciństwa pomagałam co roku na plantacji i w sadzie. Zazwyczaj słońce paliło, kolana piekły z bólu, plecy odmawiały posłuszeństwa. Ale miała być za to drobniutka opłata od łubianki czy wiadereczka. Pierwsza szansa na zarobienie własnego grosza dla kilkulatki.
Prześcigaliśmy się z młodymi, kto więcej zerwie. Owocami objadaliśmy się do ogłupienia...
i bólu brzucha. Smaczna praca :) Z czasem rodzice też założyli hobbystycznie mała plantację - dochodziło wtedy stanie z truskawkami na straganie. Ale i była duma z własnych truskaw.
i bólu brzucha. Smaczna praca :) Z czasem rodzice też założyli hobbystycznie mała plantację - dochodziło wtedy stanie z truskawkami na straganie. Ale i była duma z własnych truskaw.
Plewienie i pomoc w uprawie- nieodpłatna i mniej sympatyczna część całej gry.
Wnioski: Fajnie miec własną kasę i wydać ją na to na co się chce.
W którymś roku za zarobione ok 12 złotych kupiłam sobie, jedną z moich pierwszych książek o koniach (- "Konie i źrebięta" Doroty Modlińskiej). To był WIELKI sukces!
Ale za tę kasę nie dałoby się kupić żywego konia...
2. Pomoc w sklepie z herbatami i kawami na wagę, szkoła podstawowa.
Pomoc rodzicom w prowadzeniu sklepu z herbatami na wagę. Stałam w stylizowanym, drewnianym domku pod strzechą ...
i opisywałam niezwykłość herbat, w naszym wyjątkowo małym, nieco zacofanym, choć pięknym miasteczku. Byliśmy jednymi z pionierów w regionie, sprzedających tak dobre herbaty i o dziwo temat kręcił sie.
Co mi to dało: Raczej nie dostawałam kaski do łapki. Ale dobrze rozumiałam, że pomoc to mój obowiązek, a kasa zasilająca rodzinny budżet po częsci i tak trafi, w jakiejś formie, do mnie.
Herbatki fajne, ale nie pozwalały mi kupić żywego konia.
3. Pomoc w barze, szkoła podstawowa/ średnia
Standard: nalewałam piwko, podgrzewałam pizzę, czasem wyciszałam zbyt głośnego pana, nie wpuszczałam zbyt podchmielonych osób, wysłuchiwałam monologów klientów itp.
Wnioski: Troszkę kaski do łapki i napiwki. A w międzyczasie mogłam się objeść lodami :)
Jednak żywego konia, nadal nie mogłam kupić, ani utrzymać.
Rodzice wytłumaczyli mi wtedy też, że nie przerobią garażu na stajnię... więc konia musiałabym móc dodatkowo utrzymać w wynajmowanym boksie, miec kasę na dojazdy do stajni.
Rodzice wytłumaczyli mi wtedy też, że nie przerobią garażu na stajnię... więc konia musiałabym móc dodatkowo utrzymać w wynajmowanym boksie, miec kasę na dojazdy do stajni.
Mroczne wnioski:
Druzgoczące emocje obserwacje jak łatwo ludzie wpadają w sidła uzależnienia od alkoholu, szczególnie przy polskiej pseudokulturze picia, w otoczeniu osób, które wybielają temat i uznaja za normę "skoczenie na jedno piwko". Na moich oczach czasem bardzo wartościowi, inteligentni i kulturalni faceci, przychodząc "niewinnie" pogadać przy piwku, czy dwóch", z czasem uzaleźniali się od alkoholu, robili sobie długi, niszczyli swoje zdrowie, rodziny i życie.
4. Sprzedawanie obrazów, okazjonalnie od czasów szkoły średniej
Mając 14 lat, w pierwszej klasie w Technikum Hodowli Koni na zbiorowej wystawie plastycznej o tematyce konie, wygrałam pierwsze miejsce. Później były moje wystawy indywidualne. Bardzo dużo malowałam i zaskakujaco dużo jak na młodzika sprzedawałam. Także do innych krajów.
Nawet udało mi się zorganizować wyjazd na coroczną aukcję i narodowe czempionaty koni arabskich, w oddalonym ode mnie o 700 kilometrów, w Janowie Podlaskim. Zabrałam ekipę pomocników, auto z kierowcą i sporą kasę na inwestycje: oprawienie wielu obrazów (a szkło często pękało w trasie), kasę na koszty wyjazdu, bęzynę, noclegi dla ekipy, jedzenie, opłacenie dobrego miejsca, parkingu, opłacenia miejsca na stoisko na imprezie itp. To była poważna kwota, plus zaangażowanie całej ekipy. Nie było wtedy oglądania czempionatów i aukcji tylko pilnowanie obrazów, rozmowy z klintami, często z pomoca tłumacza z ekipy. Wielu artystów przyznawało, że straci na wyjeździe. Biorac pod uwagę koszty to było realne zagrożenie. Do tego ciężko tacha się obrazy w większej liczbie, pękają szkła. Sporo jest zabawy z pakowaniem, ochroną przed dzeszczem , ewnt. stawienie namiotu. A należy pamiętać, o podliczeniu także kasę za materiały do malowania i czas roboczy artysty spędzony nad malowaniem obrazów.
Jedna ze sprzedanych wtedy moich prac |
Wnioski: Na szczęście moje obrazy się spodobały tak, że spłaciłam koszty wyprawy i jeszcze miałam kaskę, a do tego była frajda i mega satysfakcja artystyczna. Prace trafiały do wielu polskich i zagranicznych kolekcjonerów. Poznałam też niezwykłe osoby. Np. obstawionego ochroniarzami biznesmena z Belgii, właściciela hodowli arabów i neogotyckiego zamku, od którego dostałam propozycje namalowania jego klaczy :)
Ale na kupno z urtrzymaniem żywego konia, po spłacie inwestycji nadal nie mogłam sobie pozwolić. - Stajnie w jakich regularnie byłam z racji nauki w THK, miały zaporowe ceny za boks dla koni.
5. Płatna praktyka zawodowa w Niemczech w hodowli fryzyów i arabów, szkoła srednia.
Praktyka wliczona do programu THK, dodatkowo z bonusem: całe 120 euro (z czego 20 potrącono za uchwytu od jakiejś szuflady). Pojechałam z koleżanką, a wtedy to było niezwykłe wyróżnienie, dotykające zaledwie kilka osób ze szkoły. Pewnie myślicie, że było fajnie???
Hmm. Sama słodycz... Konie piękne. Ale zamiast wspaniałych praktyk, przeżyłyśmy horror. Pastwiono się nad nami, poszturchiwano, wyzywano, wykorzystano nasz entuzjazm do pracy co doprowadziło do bólu i sińców. Pracowałyśmyzazwyczaj po 15 godzin dziennie. Czasem w słońcu i bez wody przez cały dzień, a z limitowanymi posiłkami. I nie tylko przy koniach jak miałyśmy wpisane w harmonogramie praktyki uzgodnionej między włascicielem stajni a dyrektorem szkoły, ale i na ... budowie! Skakałyśmy jak kozice po rusztowaniach ( koleżanka zawsze była blada z wrażenia), nosiłyśmy 30 kilogramowe pustaki, elementy rusztowań, materiały budowlane, masywne meble, malowałyśmy sciany, docinałyśmy wykładziny. Zamias mięśni, urosły nam migiem muły jak u kulturystek...
Raz stawiałyśmy drewniany szkielet pod szklaną oranżerię na dachu budynku. W pewnej chwili, osunął sie jeden z metalowych wsporników, przelatujac mi tuż za uchem. A cała ściana początkowo niezauważalnie zaczęła się ...jakby przechylać? Pamiętam jak zastanawiałam sie, czy tylko mi sie wydaje, czy ściana na prawdę się przesuwa? Nagle z hukiem, poleciała na nas. Odskoczyłam w ułamku sekundy ledwie o centymetry od toru lotu szkielatu. Ciężkie, drewniane bale, prędzej wciagane na dach cięzkim sprzetem, minęły nas lewie o centymetry. A cała konstrukcja ciężarem mogła nas zmiażdzyć na amen. Byłyśmy blade jak truposze, otępiałe z wrażenia.
Gdy dzwoniałyśmy do rodzin z tamtejszego telefonu (wtedy nie miałyśmy komórek z roamingiem) - stała nad nami Niemka rozumiejąca polski z transparentną mina. Miałyśmy milczeć.
Spiewałyśmy więc przy pracy Polski Hymn i "nie będzie Niemiec pluć nam w twwarz, ni dzieci nam germanić".
Raz właściciel kazał mi wejść do ciasnego boksu rozjuszonego ogiera arabskiego z przestraszoną, kopiącą klaczą na lince. Wrzeszczał, że mam ja tam wejśc, wprowadzić i trzymać ją podczas stanówki. Przy tym ogiera, klacz i przy okazji mnie bił długim batem. Pod presją niemal bym weszła. Jestem pewna, że mogłabym tam stracić życie. Wyrwał mi linę wpuścił klacz do środka- konie się kopały, gryzły, szamotały , ganiały po ciasnym boksie, wywracały, klacz odbijała - ze stanówki nici. Konie poobijane, zpanikowane, pogryzione. Ja w szoku.
Właściciele stajni byli bogatą, świetnie wykształconą ( "Ich habe drei Fakultäten und mehre Patente !!! ") rodziną z grubsza patologiczną. Nawet zwierzeta ich nie lubiły. O częstym wpędzaniu przez Niemców na mnie czy koleżankę, stada fryzów galopującego jak czarna, cięzka armia, w wąskim korytarzu- nie wspomnę. Przestrzegania jakichkolwiek przepisów BHP - brak.
Pewnie ze zmęczeniasię zgodziłam się na malowanie dwóch murali z końmi w feralnej oranżeri na dachu (którą postawiono w międzyczasie już z grupą budowlańców). Wiedziałam, że to odciąży mój wtedy już bardzo przemęczony pracą organizm i pewną kasę mi zaproponowano ( co miało mniejsze znaczenie, niz odpoczynek).
Koń naturalnej wielkości, portret klaczy Myrte fryz.
Piękne cztery dni malowania w Niemczech:) Jeden z koni był na etapie jak na zdjęciu. Piątego dnia rano gdy weszłam na dach zaniemówiłam totalnie. Właściciel pomalował całe tło na jednolity, transparentny niebieski kolor na górze, a brązowy na wysokości ziemi! Uooh ohyda !!! I domalował duże, nienaturalne, schematyczne, trzylistne, niby kwiaty. Wściekłam się. Takiego obrzydlistwa i ingerencji w pracę nie zniesie żaden artysta! Drugiego konia nie dokończyłam. Tego zostawiłam na tym etapie, coć wymagał jeszcze poprawek i zmiany tego tła. W "nagrodę" za zostawienie malowania dostałam cięższe prace na
Refleksje: Są historie, które ciężko podsumować nawet po wielu latach. Jakakolwiek kasa nie była warta tych wszystkich sytuacji. Byłyśmy młode, nieasertywne, niepewne siebie i dałyśmy się zastraszyć. A będąc blisko matury, bałyśmy się też zrobić nieostrożny ruch i szkolny "przewrót". Niemcy to wykorzystali, bez skrupułów. Brak słów.
W szkole jakiś czas niedowierzano nam, bo wcześniej w tej samej stajni była dziewczyna ze szkoły, której ojciec robił interesy z włascicielem stajni. Była zadowolona, inaczej traktowana, dostała nawet samochód. A po nas kolejna para dziewczyn zaliczyła feralne, dumnie brzmiące w CV "praktyki zagraniczne" w tej stajni. Gdy także one, tak jak my, dostarczyły swoje obdukcje lekarskie, ostatecznie szkoła zerwała porozumienie.
Dodam, że kilkukrotnie widywałam ogłoszenia o "atrakcyjnej pracy przy koniach w Niemczech" z adresem tej stajni. Jeśli ktoś jedzie do pracy w ciemno za granicę - zawsze powinien mieć kasę na powrót i telefon z możliwościa wykonania połaczeń do bliskich. Przy koniach nie nauczyłyśmy się niczego nowego, po za tym, że same konie zawsze czegoś tam uczą. Nauczyłyśmy się natomiast sporo w temacie "czego przy koniach nie nalezy robić". Jedyne co było fajne, to to, ze najeździłyśmy się na premiowanych fryzach, arabach i kłusaczce, oraz mamy w CV dumnie brzmiące "praktyki zagraniczne". I tylko my wiemy co to oznacza.
Praktyka wliczona do programu THK, dodatkowo z bonusem: całe 120 euro (z czego 20 potrącono za uchwytu od jakiejś szuflady). Pojechałam z koleżanką, a wtedy to było niezwykłe wyróżnienie, dotykające zaledwie kilka osób ze szkoły. Pewnie myślicie, że było fajnie???
Nane fryzyjska klacz premiowana, praktyki w Niemczech |
Raz stawiałyśmy drewniany szkielet pod szklaną oranżerię na dachu budynku. W pewnej chwili, osunął sie jeden z metalowych wsporników, przelatujac mi tuż za uchem. A cała ściana początkowo niezauważalnie zaczęła się ...jakby przechylać? Pamiętam jak zastanawiałam sie, czy tylko mi sie wydaje, czy ściana na prawdę się przesuwa? Nagle z hukiem, poleciała na nas. Odskoczyłam w ułamku sekundy ledwie o centymetry od toru lotu szkielatu. Ciężkie, drewniane bale, prędzej wciagane na dach cięzkim sprzetem, minęły nas lewie o centymetry. A cała konstrukcja ciężarem mogła nas zmiażdzyć na amen. Byłyśmy blade jak truposze, otępiałe z wrażenia.
Gdy dzwoniałyśmy do rodzin z tamtejszego telefonu (wtedy nie miałyśmy komórek z roamingiem) - stała nad nami Niemka rozumiejąca polski z transparentną mina. Miałyśmy milczeć.
Spiewałyśmy więc przy pracy Polski Hymn i "nie będzie Niemiec pluć nam w twwarz, ni dzieci nam germanić".
Raz właściciel kazał mi wejść do ciasnego boksu rozjuszonego ogiera arabskiego z przestraszoną, kopiącą klaczą na lince. Wrzeszczał, że mam ja tam wejśc, wprowadzić i trzymać ją podczas stanówki. Przy tym ogiera, klacz i przy okazji mnie bił długim batem. Pod presją niemal bym weszła. Jestem pewna, że mogłabym tam stracić życie. Wyrwał mi linę wpuścił klacz do środka- konie się kopały, gryzły, szamotały , ganiały po ciasnym boksie, wywracały, klacz odbijała - ze stanówki nici. Konie poobijane, zpanikowane, pogryzione. Ja w szoku.
Właściciele stajni byli bogatą, świetnie wykształconą ( "Ich habe drei Fakultäten und mehre Patente !!! ") rodziną z grubsza patologiczną. Nawet zwierzeta ich nie lubiły. O częstym wpędzaniu przez Niemców na mnie czy koleżankę, stada fryzów galopującego jak czarna, cięzka armia, w wąskim korytarzu- nie wspomnę. Przestrzegania jakichkolwiek przepisów BHP - brak.
Pewnie ze zmęczeniasię zgodziłam się na malowanie dwóch murali z końmi w feralnej oranżeri na dachu (którą postawiono w międzyczasie już z grupą budowlańców). Wiedziałam, że to odciąży mój wtedy już bardzo przemęczony pracą organizm i pewną kasę mi zaproponowano ( co miało mniejsze znaczenie, niz odpoczynek).
Koń naturalnej wielkości, portret klaczy Myrte fryz.
Piękne cztery dni malowania w Niemczech:) Jeden z koni był na etapie jak na zdjęciu. Piątego dnia rano gdy weszłam na dach zaniemówiłam totalnie. Właściciel pomalował całe tło na jednolity, transparentny niebieski kolor na górze, a brązowy na wysokości ziemi! Uooh ohyda !!! I domalował duże, nienaturalne, schematyczne, trzylistne, niby kwiaty. Wściekłam się. Takiego obrzydlistwa i ingerencji w pracę nie zniesie żaden artysta! Drugiego konia nie dokończyłam. Tego zostawiłam na tym etapie, coć wymagał jeszcze poprawek i zmiany tego tła. W "nagrodę" za zostawienie malowania dostałam cięższe prace na
Refleksje: Są historie, które ciężko podsumować nawet po wielu latach. Jakakolwiek kasa nie była warta tych wszystkich sytuacji. Byłyśmy młode, nieasertywne, niepewne siebie i dałyśmy się zastraszyć. A będąc blisko matury, bałyśmy się też zrobić nieostrożny ruch i szkolny "przewrót". Niemcy to wykorzystali, bez skrupułów. Brak słów.
W szkole jakiś czas niedowierzano nam, bo wcześniej w tej samej stajni była dziewczyna ze szkoły, której ojciec robił interesy z włascicielem stajni. Była zadowolona, inaczej traktowana, dostała nawet samochód. A po nas kolejna para dziewczyn zaliczyła feralne, dumnie brzmiące w CV "praktyki zagraniczne" w tej stajni. Gdy także one, tak jak my, dostarczyły swoje obdukcje lekarskie, ostatecznie szkoła zerwała porozumienie.
Dodam, że kilkukrotnie widywałam ogłoszenia o "atrakcyjnej pracy przy koniach w Niemczech" z adresem tej stajni. Jeśli ktoś jedzie do pracy w ciemno za granicę - zawsze powinien mieć kasę na powrót i telefon z możliwościa wykonania połaczeń do bliskich. Przy koniach nie nauczyłyśmy się niczego nowego, po za tym, że same konie zawsze czegoś tam uczą. Nauczyłyśmy się natomiast sporo w temacie "czego przy koniach nie nalezy robić". Jedyne co było fajne, to to, ze najeździłyśmy się na premiowanych fryzach, arabach i kłusaczce, oraz mamy w CV dumnie brzmiące "praktyki zagraniczne". I tylko my wiemy co to oznacza.
A na kupno i urtrzymanie żywego konia, po spłacie inwestycji nadal nie mogłam sobie pozwolić.
6. Namalowanie cyklu rysunków instruktażowych do książki "Akademia Jeździecka cz.1" W. Pruchniewicza, szkoła średnia, tuż przed maturą.
Gdy dostałam propozycję wykonania około 500 rysunków technicznych do podręcznika jeździeckiego autoryzowanego przez PZJ "na wczoraj", podjęłam sie tego bez wahań! Na ile pamiętam prace wykonałam w około 3 m-ce. Malowałam w każdej wolnej chwili, nawet na lekcjach szkolnych. Rozmawiałam z nauczycielami o celu pracy i pilności wykonania tego zadania. A i już wcześniej malując na zajęciach udowodniłam im, że potrafię uczyć się malując jednocześnie. Miałam co prawda nieco niższe oceny na maturze, ale całkowicie się tym nie przejmowałam, ponieważ w tym samym roku za 1-sze miejsce na Okręgowej Olimpiadzie Wiedzy i Umiejętności Rolniczych w Bloku Produkcja Zwierzeca, wygrałam m.in. indeks i wolny wstęp na wyższe uczelnie rolnicze.
Co mi to dało: Czasem warto odpuścić sobie super wynik w jednym temacie, by zrobic coś dla nas jeszcze ważniejszego w innej kwestii. Wyjątkowa jest nie tylko sama satysfakcja z wykonanej pracy, jej wyniku ostatecznego w postaci książki, używanej przez studentów, czy na szkoleniach dla przyszłych Instruktorów, ale możliwość lepszego poznania niesamowitych osobistosci takich jak autor książki i jego fantastyczny zespół. Uśmiech sam pojawia się na twarzy :)
Mogłam już pomyśleć o zakupie konia, ale na jego utrzymanie, comiesięczne opłaty za boks nadal nie mogłam sobie pozwolić.
7. Namalowanie serii obrazow z końmi dla włoskiego architekta z Toskanii, właściciela hodowli kłusaków i na wystawę na torze kłusaków w Montecati, Toskania, Włochy.
Byłam na 1 roku studiów na Uniwersytecie Warminsko- Mazurskim, gdy zaproponowano mi namalowanie serii obrazów i portretów koni we Włoszech. Oczywiście podjęłam sie tematu i pojechałam do Włoch, na trzy zabójczo ualne miesiące, aby zamieszkać w malowniczym, toskańskim domu, by malować konie.
Blisko domu, miałam do dysyspozycji do jazdy argentyńską klacz polo - Tia. To były cudowne dni malowania, czasem na dworze, popijajac Sangrię. I niezwykłe wieczorne, samotne przejażdzki po toskańskich łąkach, dzikich zarślach, kładkach, polach kukurydzy, winnicach i parku krajobrazowym pełnym malin, dzikich królików, oraz bażantów.
Pierwszego dnia jechałam w pełnym sprzęcie i ubiorze jeździeckim- zlana potem, umęczona upałem. Kolejne dni juz szalałam w cienkich, bawełnianych, długich spodniach, bluzeczce, bez siodła i... bez butów ! Oczywiście miałam ze sobą buty jeździeckie, które okazały się zbyt ciepłe, oraz spadające z nóg japonki. Był plan zakupu sandałów, ale po pierwszej przejażdzce wydały mi się zbędnym ekwipunkiem. Podchodziłam z koniem do słupka, zostawiałam japonki na nim i wskakiwałam na grzbiet. To musiał być niezwykły widok w Toskańskiej okolicy :)))))
Samotna amaznka z rozpuszczonymi, blond włosami, na oklep i bez butów!
Ale nikt nie patrzył na mnie z politowaniem, a raczej z podziwem, czy czymś podobnym w oczach.
Czasem podjadałyśmy winogrona, kolby kukurydzy. Tia maskowała wtedy ślady, wyjadając zerwane liście, odbierajac mi je z dłoni. Często przystawałyśmy przy wysokich, smakowitych jeżynach, które lubiła także klacz, sprawnie radząca sobie z kolczastym krzewem ( oczywiscie właściciel konia był pytany o drobne podkarmianie konia liśćmi, czy jeżynami).
Bywało, że śmigałyśmy z stajenną kozą, albo za sarną, białym zdziczałym królikiem, a czasem trafiałyśmy na łąkę pełną krzyczacych bażantów. To było coś niesamowicie pierwotnego!
W chwili, gdy galopem wpadłyśmy na łąkę, gdzie otaczały nas bażanty, które pokrzykujac i zrywajac się do lotu jakby unosiły nas w powietrzu !!!
A Tia nie bała sie niczego ! Równo galopowała, jakby nigdy nic. Gdy galopowałysmy slalomem cienką ścieżką wśród krzewów jeżyn mogłam nawet założyć łydki do tyłu, niemalże na grzbiet klaczy, unikając pokaleczeń dłuższymi gałązkami jeżyn. A Tia równo galopowała.
I tylko jej długa ognisto ruda grzywa falowała w rytm okrągłego galopu .
Ahh było cudnie !
Namalowałam tam całą serię dobrych rysunków, barwnych pasteli i bardzo dobrych portretów akrylami. Niestety nie wyszły zdjęcia większości prac, w tym najlepszych akryli, a reszta fot jest skandalicznej jakości. Ale coś widać.
Własciciel obrazów, oglądając efekty postanowił, że zrobi wystawę z tych prac na torze wyścigów kłusaków w Montecatini, na której juz nie mogłam być, z powodu wyjazdu i rozpozczęcia roku. Ale zdążyłam choć pojechać na wspomniany tor w Montecatini, gdzie akurat odbywały się wyścigi kłusakwów nocą przy sztucznym świetle!
Wyobrażcie to sobie : białe mgiełki pary unoszacej sie nad spoconymi końmi, u których było widać dokładnie, każdy pracujacy mięsień, ścięgno, mocno zarysowane żyły, błysk zdecydownych oczu i słychac było równomierne chrapanie, parskanie koni. Totalnie oczarowało mnie ciche tupanie kłusujących koni w akompaniamencie szumu kól sulek ....
Co mi to dało: To była jedna z najpiękniejszych, końskich przygód mego życia. Tia bardzo wiele mnie nauczyła o behawiorze koni oraz o kopytach. Nim na nią trafiłam w wielu stajniach jeździłam ze stresem co owocowało zdenerwowaniem, a nawet wybuchaniem koni, kontuzjami ( połamane zebra itp.). Tia była energiczna, a jednoczesnie bardzo zrównoważona psychicznie co pozwoliło mi sie wyluzować jak nigdy. I choć wiele lat denerwowałam się, że Włoch nie zapłacił mi całej umówionej kwoty za obrazy (!!!), to jednak to co dostałam pozwoliło mi w końcu na
( pam pa ra pa pam !)
opłacenie boksu przez pewien czas, potrzebny do zdobycia kolejnej kasy i na
ZAKUP WŁASNEGO KONIA
Co stało się 25.09.2004
Poświatka sp juz po ujeżdzeniu :)
Co mi to dało: Czasem warto odpuścić sobie super wynik w jednym temacie, by zrobic coś dla nas jeszcze ważniejszego w innej kwestii. Wyjątkowa jest nie tylko sama satysfakcja z wykonanej pracy, jej wyniku ostatecznego w postaci książki, używanej przez studentów, czy na szkoleniach dla przyszłych Instruktorów, ale możliwość lepszego poznania niesamowitych osobistosci takich jak autor książki i jego fantastyczny zespół. Uśmiech sam pojawia się na twarzy :)
Mogłam już pomyśleć o zakupie konia, ale na jego utrzymanie, comiesięczne opłaty za boks nadal nie mogłam sobie pozwolić.
7. Namalowanie serii obrazow z końmi dla włoskiego architekta z Toskanii, właściciela hodowli kłusaków i na wystawę na torze kłusaków w Montecati, Toskania, Włochy.
Byłam na 1 roku studiów na Uniwersytecie Warminsko- Mazurskim, gdy zaproponowano mi namalowanie serii obrazów i portretów koni we Włoszech. Oczywiście podjęłam sie tematu i pojechałam do Włoch, na trzy zabójczo ualne miesiące, aby zamieszkać w malowniczym, toskańskim domu, by malować konie.
Blisko domu, miałam do dysyspozycji do jazdy argentyńską klacz polo - Tia. To były cudowne dni malowania, czasem na dworze, popijajac Sangrię. I niezwykłe wieczorne, samotne przejażdzki po toskańskich łąkach, dzikich zarślach, kładkach, polach kukurydzy, winnicach i parku krajobrazowym pełnym malin, dzikich królików, oraz bażantów.
Pierwszego dnia jechałam w pełnym sprzęcie i ubiorze jeździeckim- zlana potem, umęczona upałem. Kolejne dni juz szalałam w cienkich, bawełnianych, długich spodniach, bluzeczce, bez siodła i... bez butów ! Oczywiście miałam ze sobą buty jeździeckie, które okazały się zbyt ciepłe, oraz spadające z nóg japonki. Był plan zakupu sandałów, ale po pierwszej przejażdzce wydały mi się zbędnym ekwipunkiem. Podchodziłam z koniem do słupka, zostawiałam japonki na nim i wskakiwałam na grzbiet. To musiał być niezwykły widok w Toskańskiej okolicy :)))))
Klacz Tia i ja w Toskani, Włochy |
Ale nikt nie patrzył na mnie z politowaniem, a raczej z podziwem, czy czymś podobnym w oczach.
Czasem podjadałyśmy winogrona, kolby kukurydzy. Tia maskowała wtedy ślady, wyjadając zerwane liście, odbierajac mi je z dłoni. Często przystawałyśmy przy wysokich, smakowitych jeżynach, które lubiła także klacz, sprawnie radząca sobie z kolczastym krzewem ( oczywiscie właściciel konia był pytany o drobne podkarmianie konia liśćmi, czy jeżynami).
Bywało, że śmigałyśmy z stajenną kozą, albo za sarną, białym zdziczałym królikiem, a czasem trafiałyśmy na łąkę pełną krzyczacych bażantów. To było coś niesamowicie pierwotnego!
W chwili, gdy galopem wpadłyśmy na łąkę, gdzie otaczały nas bażanty, które pokrzykujac i zrywajac się do lotu jakby unosiły nas w powietrzu !!!
A Tia nie bała sie niczego ! Równo galopowała, jakby nigdy nic. Gdy galopowałysmy slalomem cienką ścieżką wśród krzewów jeżyn mogłam nawet założyć łydki do tyłu, niemalże na grzbiet klaczy, unikając pokaleczeń dłuższymi gałązkami jeżyn. A Tia równo galopowała.
I tylko jej długa ognisto ruda grzywa falowała w rytm okrągłego galopu .
Ahh było cudnie !
Namalowałam tam całą serię dobrych rysunków, barwnych pasteli i bardzo dobrych portretów akrylami. Niestety nie wyszły zdjęcia większości prac, w tym najlepszych akryli, a reszta fot jest skandalicznej jakości. Ale coś widać.
Własciciel obrazów, oglądając efekty postanowił, że zrobi wystawę z tych prac na torze wyścigów kłusaków w Montecatini, na której juz nie mogłam być, z powodu wyjazdu i rozpozczęcia roku. Ale zdążyłam choć pojechać na wspomniany tor w Montecatini, gdzie akurat odbywały się wyścigi kłusakwów nocą przy sztucznym świetle!
Wyobrażcie to sobie : białe mgiełki pary unoszacej sie nad spoconymi końmi, u których było widać dokładnie, każdy pracujacy mięsień, ścięgno, mocno zarysowane żyły, błysk zdecydownych oczu i słychac było równomierne chrapanie, parskanie koni. Totalnie oczarowało mnie ciche tupanie kłusujących koni w akompaniamencie szumu kól sulek ....
Co mi to dało: To była jedna z najpiękniejszych, końskich przygód mego życia. Tia bardzo wiele mnie nauczyła o behawiorze koni oraz o kopytach. Nim na nią trafiłam w wielu stajniach jeździłam ze stresem co owocowało zdenerwowaniem, a nawet wybuchaniem koni, kontuzjami ( połamane zebra itp.). Tia była energiczna, a jednoczesnie bardzo zrównoważona psychicznie co pozwoliło mi sie wyluzować jak nigdy. I choć wiele lat denerwowałam się, że Włoch nie zapłacił mi całej umówionej kwoty za obrazy (!!!), to jednak to co dostałam pozwoliło mi w końcu na
( pam pa ra pa pam !)
opłacenie boksu przez pewien czas, potrzebny do zdobycia kolejnej kasy i na
ZAKUP WŁASNEGO KONIA
Co stało się 25.09.2004
Poświatka sp juz po ujeżdzeniu :)
Co prawda nie miałam wtedy jeszcze stałego źródła dochodu, ddającego ( zazwyczaj złudną) pewnoścć możliwości utrzymania konia przez długi czas. Ale uznałam wtedy, że skoro mam dwie ręce, dwie nogi, dwadziesciadwa lata na karku, to czas skoczyc na głeboką wodę.
Bo jak nie w takim wieku to kiedy?
Bo jak nie w takim wieku to kiedy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz